(Wysoka Lelowska) Na spotkanie z nami Witold Ślęzak z Wysokiej Lelowskiej wychodzi wolnym, ostrożnym krokiem. Pokonanie krótkiego odcinka, od schodów wejściowych do bramy, zajmuje mu dobrych kilka minut. Pan Witold ma amputowaną lewą nogę, porusza się przy pomocy wózka lub kul, słabo widzi. Niepełnosprawny mężczyzna zaprosił nas do siebie by opowiedzieć o nierównej „walce” jaką toczy, by choć w niewielkim stopniu poprawić sobie komfort życia. Walce z … Właściwie nie wiadomo z kim. Z nieżyciowymi przepisami czy urzędnikami „z klapkami na oczach” trzymającymi się kurczowo litery prawa?
Pan Witold ma za sobą 35 lat pracy, w tym ponad 30 jako cieśla na budowie i zbrojarz. Choroba zamieniła w ciągu kilku lat postawnego mężczyznę w inwalidę. Mimo znacznego kalectwa usiłuje radzić sobie, jak może najlepiej. Coraz częściej w jego przypadku okazuje się jednak, że sporo prawdy ma w sobie powiedzenie, że aby chorować, trzeba mieć sporo zdrowia. A na dodatek cierpliwości i samozaparcia. Do walki z bezdusznymi przepisami i urzędnikami.
Pan Witold chciałby przystosować do swoich potrzeb kąt w zapuszczonym domu, który obecnie tylko przy dużej dozie wyobraźni można nazwać łazienką. Taki remont jednak kosztuje. W części może sfinansować go Powiatowe Centrum Pomocy Rodzinie, ale dopiero …po jego zakończeniu. Najpierw pieniądze musi wyłożyć pan Witold. – Nie mam takich pieniędzy. Gdybym miał, zrobiłbym remont bez jakiegokolwiek proszenia się – mówi z rezygnacją.
CIOSY LOSU
- Zachorowałem tak na dobre w 1996 roku. Miałem cukrzycę, i to właśnie ta choroba spowodowała, że „poszły” mi oczy. Miałem na nie trzy operacje. W Częstochowie, Sosnowcu, nawet na Ceglanej w Katowicach, u Gierkowej. Niewiele jednak dały. Cukrzyca zniszczyła mi oczy. Na jedno nie widzę w ogóle, w drugim oku ubytek wzroku to 80 procent. Pana, to z bliska widzę tylko taki zarys, za mgłą – opowiada Witold Ślęzak. – Jakby tego było mało wysiadły mi nogi. I to do tego stopnia, że w kwietniu 2000 roku konieczna była amputacja lewego podudzia. Lewą nogę mam uciętą nad kolanem. W lipcu 2010 roku miałem wylew, a w listopadzie 2011 drugi – wylicza listę ciosów od losu mężczyzna. Opowiada jednak spokojnie, patrząc słabo widzącymi oczami gdzieś w bok. Dom, w którym mieszka od 15 lat należał kiedyś do jego mamy. Mieszkała w nim do swej śmierci. – I dokąd żyła, nie pozwoliła nic w nim robić – mówi, jakby tłumacząc dlaczego jego lokum znajduje się w tak opłakanym stanie. W dodatku opieka nad schorowaną matką pochłaniała czas i pieniądze i nie sprzyjała remontom. Najgorzej wygląda łazienka, a raczej kąt za brązową kotarą, który ma spełniać jej zadania. Mikroskopijna, wysoka wanna podparta cegłami, sedes, na którym trudno usiąść bez obawy, że zapadnie się on wraz z podłogą do piwnicy, poskręcana drutem bateria i wiekowe rurki. Nic dziwnego, że pan Witold postanowił po śmierci matki „powalczyć o odrobinę luksusu”.
„SCHODY” W WALCE O SCHODY
- W 2000 roku wystąpiłem do PCPR na ul. Partyzantów w Myszkowie o dofinansowanie do likwidacji barier architektonicznych – opowiada o początkach swoich starań o poprawę warunków życia nasz czytelnik. Wspomniana przez niego bariera to sześć wąskich, betonowych schodów wejściowych do domu, po których mężczyźnie bez nogi trudno wchodzić czy schodzić, o pokonywaniu ich na wózku nawet nie wspominając. Przez te schody czasami czuje się więźniem swego domu. – Wtedy jednak nie wyraził na to zgody mój brat, któremu Sąd przyznał połowę domu. Na jakiekolwiek prace musiał jako współwłaściciel wyrazić zgodę. Bardzo go jednak naciskała opieka społeczna z Żarek, pod którą należałem i zgodził się w 2011 roku. To my od razu zgłosiliśmy się do PCPR. Okazało się jednak, że w 2011 roku środków na likwidację barier architektonicznych nie mają, więc nie dają. Zwróciliśmy się do nich ponownie w marcu tego roku. Przyjechała pani, porobiła zdjęcia i w takiej ankiecie, na piśmie, zaproponowała nam, żeby się starać o pieniądze na remont łazienki i jej adaptację dla potrzeb osoby niepełnosprawnej. Padła nawet kwota: 20 tysięcy złotych – wspomina Witold Ślęzak. Nie ukrywa, że z propozycji bardzo się ucieszył, bo korzystanie z obecnej nie należy ani do przyjemnych ani bezpiecznych. PCPR 25 maja 2012 r. przyznał 5 tysięcy złotych. Ale urzędnicy wymagają, aby łazienka dla inwalidy miała montowane kabinę, sedes czy umywalkę z atestem dla niepełnosprawnych, a także płytki antypoślizgowe. To oznacza, że są zwyczajnie droższe, od „zwykłych”. Niby więc jest dotacja, ale co za nią zrobić?
–Sama kabina prysznicowa z brodzikiem, poręczami i siedziskiem dla niepełnosprawnych to koszt ok. 1700 złotych. Metr płytek antypoślizgowych to ok. 70 zł. a normalne kosztują 20. Do tego wszystkie prace miała wykonać zarejestrowana firma, która wiadomo, że zrobi to drożej, bo musi zarobić choćby na ZUS – mówi nasz czytelnik. Po interwencji burmistrza Żarek Klemensa Podlejskiego kwotę dofinansowania podniesiono do około 6 tysięcy złotych. 20 procent wartości inwestycji miał wyłożyć pan Witold, a koszt łazienki „zamknął” się w granicach ok. 7300 złotych. Niestety, dalej wcale nie było łatwiej.
„WEŹCIE NA ZESZYT”
- Urzędnicy z PCPR zażądali byśmy zrobili kosztorys remontu. Ale kosztorysanci liczyli sobie nawet po 600 złotych, czyli 10 procent od wartości przyznanych pieniędzy. Zgodzono się byśmy zrobili kosztorys cenowy, w sklepie, składzie budowlanym, ile co kosztuje. Zrobiliśmy, choć żona z synem trzy razy jeździła do sklepu. 28 maja przyjechała pani z PCPR z umowami i oświadczyła, że pieniądze nam dadzą, a raczej zwrócą, jak już zrobimy łazienkę …na własny koszt. Powiedziałem, że gdybym miał pieniądze na remont, to bym nigdzie nie chodził. Zaproponowałem, że ja pieniędzy do ręki nie chcę, że mogą wysłać bezpośrednio do sklepu. Ani mowy nie ma. Absolutnie. A robotę ma zrobić firma do końca października. PCPR przyjedzie wtedy w listopadzie na kontrolę, czy zrobione wszystko zgodnie z przepisami i umowami, i jeśli będzie dobrze, zapłacą. Zapytałem ją wtedy: to komu pomagacie? – Ludziom – odpowiedziała. I jeszcze poradziła, żebym pojechał do sklepu i te rzeczy wziął „na zeszyt”. No panie, w którym sklepie mi dają na zeszyt do listopada? – pyta zdenerwowany mężczyzna. – Taką propozycję złożyła panu pracownica PCPR? – nie dowierzamy. – Jak Boga kocham, tu, pod tym parasolem – wskazuje ręką miejsce na podwórku pan Witold. Po chwili przerwy, z głową opuszczoną w ramiona dodaje przyciszonym, trochę łamiącym się głosem: -Jak żona zadzwoniła do PCPR, to jakaś pani jej powiedziała, że pieniędzy nam do ręki nie dają, bo przepuścimy. Potraktowali nas jak jakichś alkoholików. A ja panie, przy swoich chorobach i lekach jakie biorę, kieliszka za rok nie wypiję –urywa.
BĘDZIE SZCZĘŚLIWE ZAKOŃCZENIE?
Rodzinie Witolda Ślęzaka udało się znaleźć firmę z Ogrodzieńca, która podjęłaby się remontu łazienki. Czy jednak poczeka na płatność do listopada? – Ma ten pan pójść do PCPR i porozmawiać. Może z firmą podpiszą umowę? Wtedy by był pewny, że należność otrzyma. Bo ja tych pieniędzy naprawdę do ręki nie chcę – zastrzega mężczyzna.
Wysłaliśmy do PCPR maila z pytaniem, czy takie rozwiązanie jest możliwe, do momentu zamknięcia tego numeru nie otrzymaliśmy odpowiedzi.
Mimo wielu kłód, jakie pod jego nogi pana Witolda ciska życie, nie ma w nim złości jakiej można byłoby się spodziewać. Ba, usiłuje nawet …tłumaczyć urzędników. – Ja wiem, że oni muszą trzymać się przepisów, i jakiegoś wielkiego żalu do nich nie mam. Ale kto tam „u góry” wymyśla takie przepisy? Sam wiem o kilku przypadkach, że ludzie mieli w rodzinie osobę niepełnosprawną. A że mieli pieniądze, remontowali domy, zmieniali w nich, bo było ich stać. Na koniec dostawali zwrot. Osoba niepełnosprawna czy chora umierała po 2 – 3 latach, a wszystko zostawało. Wychodzi na to, że pomaga się temu, kto ma pieniądze. A, że ja nie mam, to dostaję kopa w cztery litery. Powiedziałem to tej pani co tu u mnie była. Ona mówi: nieprawda! Jak nieprawda. Przecież ja pieniędzy nie mam i nic nie mogę zrobić.
Trudno nie przyznać mu racji. W ogóle przyglądając się jego przypadkowi można odnieść wrażenie, że pomoc osobom chorym i opieka społeczna w Polsce jest czasami wywrócona do góry nogami. Kiedy pan Witold nie miał przyznanej renty inwalidzkiej na stałe, podlegał pod Ośrodek Pomocy Społecznej w Żarkach. Kiedy świadczenie uzyskał już bezterminowo, przeszedł automatycznie pod „opiekę” ZUS. Tym samym, zgodnie z przepisami, w praktyce „wypadł” z obszaru zainteresowania żareckiej pomocy społecznej. Owszem, gdy zwróci się do niej z jakąś prośbą, mogą poratować go artykułami spożywczymi: kaszą, makaronem, mlekiem w proszku… czyli tym, czego jeść mu ze względu na dietę nie wolno. Kiedy amputowano mu nogę otrzymał z NFZ protezę. Tymczasową, na trzy miesiące. Nosi ją już dwa lata. Wózek, też przyznany przez NFZ, który miał wytrzymać 5 lat rozpadł się po roku. – Będę miał nowy wózek, protezę też, wszystko jest w trakcie załatwiania – mówi pan Witold. Jemu jeszcze ma kto załatwiać. Ma żonę, syna, mogą jeździć, pukać do urzędów. A co, jeśli w podobnej sytuacji ktoś jest sam? Niestety, szeroko pojęta opieka społeczna, na którą mimo wszystko pan Witold nie narzeka, a nawet chwali, może i dołoży do węgla, może da pieniądze na jedzenie, ale w urzędowych przepychankach nie pomoże. Przepisy nie pozwalają.
Robert Bączyński
Napisz komentarz
Komentarze