(Poraj) W rozegranych pod koniec grudnia ubiegłego roku regatach Sydney - Hobart, niezwykle prestiżowych, jednych z najtrudniejszych i najbardziej znanych wyścigów żeglarskich na świecie, po raz pierwszy w historii powiat myszkowski miał swojego reprezentanta. W składzie załogi jachtu „Selma Expedition” znalazł się Tomasz Brymora, biznesmen związany z Myszkowem i Porajem, żeglarz i propagator żeglarstwa, komandor porajskiego stowarzyszenia Yacht Club Zefir Drakkar Poraj. W rozmowie z naszą redakcją opowiada o rejsie, oraz o tym, jak pływa się na łódce z takimi sławami jak Dominik Życki czy Jarosław Kaczorowski.
O żeglarskim wyczynie Tomasza Brymory, jakim bez wątpienia było dwukrotne opłynięcie przylądka Horn (w przypadku żeglarza można porównać to do zdobycia przez himalaistę Mount Everestu, najwyższego szczytu na kuli ziemskiej) pisaliśmy dwa lata temu. Teraz żeglarz z Poraja zrealizował, jak sam przyznaje – dość nieoczekiwanie – kolejne marzenie. Wystartował w legendarnych regatach Sydney – Hobart obok takich tuzów żeglarstwa jak Dominik Życki i Jarosław Kaczorowski. Dość powiedzieć, że Życki to dwukrotny olimpijczyk z Pekinu i Londynu, mistrz świata z 2008 roku w klasie Star z Mateuszem Kusznierewiczem, a Kaczorowski to także żeglarski Mistrz Polski i Świata (m.in. w klasie Micro), zwycięzca regat Sydney – Hobart z 2001 roku (w grupie IRC A). „Selma Expedition”, na której wystartował Tomasz Brymora, osiągnęła metę regat po 3 dniach 23 godzinach 47 minutach i 10 sekundach. Dało jej to 76 lokatę w całej stawce i 8 w swojej klasie.
Gazeta Myszkowska: - „Selma Expedition”, to ten sam jacht, na którym opływał pan Przylądek Horn. Jak to się stało, że teraz wystartował pan na nim w regatach Sydney – Hobart?
Tomasz Brymora: - Dwa lata temu podczas rejsu na Horn rozmawialiśmy z Piotrkiem Kuźniarem (kapitan jachtu – przyp. red.) o różnych wyczynach żeglarskich. Gdzieś tam o tym wspominaliśmy. Mówię: „Słuchaj Piotrek, jak ty płyniesz na to Morze Rossa, to może tak jeszcze „zahaczysz” o Sydney – Hobart?” Ale to tak się jakoś wtedy rozpłynęło. Okazuje się jednak, że Piotr wziął to sobie poważnie do serca. Bo trzeba wiedzieć, że Piotr Kuźniar to typ zdobywcy. Jachtem zdobył Antarktydę, pływając na Morze Weddella. To jakby jego stała trasa. Teraz potrzebował nowego wyzwania. A stał się nim rejs szlakiem Ernesta Shackletona na Morze Rossa. Zorganizował go, a jednym z jego odcinków były właśnie regaty na trasie Sydney – Hobart. 2 - 3 miesiące przed nimi Piotr zadzwonił do mnie, powiedział, że przygotowuje właśnie ekipę pod kontem regat i… zapytał, czy nie wziąłbym w nich udziału. Krótko się zastanawiałem.
GM: - Jak wyglądały przygotowania do regat?
TB: - Cały zaplanowany rejs „Selmy” nosi nazwę „Wytrwałość”. Jacht płynął do Sydney różnymi etapami. Zgodnie z założeniami wyprawy szlakiem Shackletona najpierw był bardzo niebezpieczny rejs na Georgię Południową. On pokazał, że jacht jest bardzo dzielny. To był pierwszy etap. Później wystartował z Ameryki Południowej, płynął poprzez Wyspy Wielkanocne, do Brisbane. Tu 10 grudnia na pokład wsiadła ekipa, która płynęła w regatach. Wśród niej i ja. Tu przygotowywaliśmy łódkę pod kątem regatowym. Kilka ton sprzętu musieliśmy z niej zdjąć, włożyć do kontenera, później ten kontener popłynął z Brisbane do Hobart, gdzie z powrotem miał być na „Selmę” załadowany, przed jej wypłynięciem na Morze Rossa. W Brisbane zaczęliśmy szkolić się, przygotowywać jacht, przygotowywać samych siebie pod kątem różnych pozycji na statku. Przez dwa tygodnie płynęliśmy do Sydney, w tym czasie tak naprawdę poznawaliśmy nasze możliwości, gdzie kto może być rozstawiony na tej łódce, żeby nie zawieść.
GM: - To chyba olbrzymie wyróżnienie brać udział w takich regatach, z takimi nazwiskami jak Życki, Kaczorowski, Kuźniar?
TB: - Kiedyś nawet nie marzyłem o tym, żeby z Dominikiem popłynąć w regatach. Jarek Kaczorowski to z kolei wyśmienity żeglarz – samotnik. Obaj świetni fachowcy, wielkie opanowanie i siła spokoju. Swoją obecnością wnieśli bardzo dużo. Reszta ekipy to żeglarze amatorzy, tacy jak ja, dla których żeglarstwo to hobby, które dzielą z pracą i życiem rodzinnym. To wielka frajda płynąć w takiej ekipie ludzi, którzy są prawdziwymi zapaleńcami w tej dziedzinie. W regatach Sydney – Hobart nie startuje każdy, bo to są trudne regaty. Trzeba mieć niezłą, pozytywną oczywiście „korbę”, żeby w nich wystartować. Sam Dominik Życki mówił w wywiadzie, że to było jego marzenie. Pływanie u boku Dominika i Jarka naprawdę dało mi dużo. Trochę się „bałem” konfrontacji z tymi doświadczonymi żeglarzami, człowiek miał po prostu tremę co powiedzą , jak ocenią czy dajemy sobie radę. Przygotowywaliśmy się bowiem bez nich, oni dojechali do Australii dopiero 22 grudnia. Przygotowywał nas Artur Skrzeszowski, młody żeglarz, który pełnił rolę takiego „sail – mastera” (specjalisty od żagli – przyp. red.) i zrobił to na tyle dobrze, że kiedy już Jarek z Dominikiem dojechali, stwierdzili, że pozycje naprawdę fajnie są rozdane i wiemy co robić.
GM: - Jak wygląda pod względem technicznym start w takich renomowanych regatach?
TB: - Procedura jest bardzo skomplikowana, sam nie wiedziałem, że aż tyle wymogów trzeba spełnić. Każdy z nas był zobowiązany np. do tego, żeby mieć tzw. personalne zabezpieczenie, czyli tzw. PLD, które jest takim indywidualnym GPS –em. Poza tym musieliśmy mieć licencje zawodnika, musieliśmy przejść badania, musieliśmy przejść rejs kwalifikacyjny. Jacht musiał przejść wiele odbiorów, uzyskać specjalne atesty. Nie wystarczyły atesty europejskie, nie wystarczały międzynarodowe, musiały to być atesty australijskie, jak się później okazało, to było w rejsie pomocne. Bo np. wymagali tzw. „life – linek”. To takie liny, w które wczepia się człowiek chodząc po jachcie. Oprócz tego, że były na pokładzie, tak jak na wielu innych jachtach, to musiały być także w kokpicie, czyli w tym miejscu gdzie siedzimy, czekamy na jakieś dyspozycje. Tam też musieliśmy się przypinać. W regatach okazało się, że te „life linki” w kokpicie są pomocne, bo kiedy łódka jedzie na 100 procent swoich możliwości i nawet siedząc w kokpicie nie można odpuszczać, czuliśmy się bezpieczni.
GM: - Ile jachtów wzięło udział w regatach?
TB: - 117 jachtów z całego świata. W tej najważniejszej kategorii czyli „Line Honour” (Linia Zaszczytu (mety) – przyp. red.) biorą udział wszystkie łódki. Później są one dzielone na kategorie IRC. To jest taka kategoria przelicznikowa, gdzie przelicza się wagę jachtu do powierzchni żagla i nadaje się konkretny przelicznik dla każdego jachtu. Myśmy ten przelicznik mieli dość korzystny, ale i tak nie odzwierciedlał on tak naprawdę tego, że „Selma Expedition” jest przede wszystkim jachtem przeprawowym. Nie jest jachtem bardzo szybkim, ale świetnie radzi sobie w trudnych warunkach. Liczyliśmy nawet, że te najtrudniejsze warunki będą. Ale okazało się, że było różnie. Były momenty trudniejsze i słabsze. Jeśli chodzi jeszcze o wspomniane kategorie, był też poddział pod względem wieku łódki, do 20-lat, do 30-lat. W jednej z tych kategorii zajęliśmy 8 miejsce, w grupie jachtów do 30-lat. W regatach mają zatem szanse różne jachty, i te starsze, i te młodsze.
GM: Z pewnością byliście zadowoleni z wyniku?
TB: - Kiedy wypływaliśmy z Sydney najważniejsze dla nas było to, by dopłynąć do mety w Hobart. Powiedzieliśmy sobie, że jak dopłyniemy, to już jesteśmy zwycięzcami. To był cel pierwszy. Natomiast start pokazał, że przy dość silnym wietrze, w granicach 25 – 30 węzłów, idzie nam całkiem nieźle. Wystartowaliśmy w czołówce regat i utrzymywaliśmy się do pierwszej boi na całkiem niezłej pozycji. Później po obraniu kursu ostrzejszego, tzw. baidewindu, bardzo ważnego w żeglarstwie, bo prowadzącego pod wiatr, okazało się, że „Selma” troszeczkę nie dorównywała tym jednostkom regatowym. Musieliśmy obrać zdecydowanie pełniejszy kurs, gdzie traciliśmy dość dużo na wysokości, i wiedzieliśmy już, że łatwo nie będzie. W drugim dniu „zgasł nam wiatr”, co dla „Selmy” jest już „zabójstwem totalnym”, ale na szczęście po sześciu godzinach zaczęło wiać i trzeci dzień był dla nas najlepszy. Postawiliśmy na „Selmie” pierwszy raz spinakera (żagiel mający wpływ na prędkość jachtu – przyp. red.) i wtedy osiągnęliśmy świetny rezultat. W pewnym momencie otrzymaliśmy przez radio komunikat, że jesteśmy w ogólnej klasyfikacji na 31 miejscu, i to było dla nas dużym zaskoczeniem. Ale widzieliśmy po „Selmie”, że pruje ostro przy wietrze 30 – 35 węzłów, pokonywaliśmy dystans bardzo szybko, osiągając prędkość nawet ponad 18 węzłów! To bardzo dużo jak na „Selmę”, która ma „w papierach” 10 - 12 węzłów maksymalnej prędkości. Dobrze, że policji nie było, i nie dostaliśmy żadnego mandatu za przekroczenie prędkości (śmiech). Nie trwało to wiecznie. Musieliśmy potem zdjąć spinakera, bo zaczęło jeszcze mocniej wiać. Spinaker działa do pewnego momentu , później stanowi zagrożenie. Ale znowu zgasł wiatr. To jest właśnie cała specyfika regat Sydney – Hobart, czyli zmienne warunki. Cały czas coś się zmieniało. Czwarty dzień to już halsówka (wykonywanie tzw. zwrotów na wiatr – przyp. red.) do Hobart, która też nas niestety nie rozpieszczała. W konsekwencji wpłynęliśmy na 76 miejscu. Dla całej naszej załogi, dla Dominika, dla Jarka, dla kapitana Piotrka Kuźniara, miejsce miało najmniejsze znaczenie. Najważniejsze było to, że „Selma” z całą, kompletną załogą bezpiecznie dopłynęła do Hobart.
GM: - W tym roku płynęły w regatach dwa jachty z polskimi załogami, jednak tylko o „Selmie” mówiło się, że to polski jacht.
TB: - Katharsis II też miał polską załogę, natomiast dlaczego się mówi o „Selmie” jako o polskim jachcie? Bo miał polską banderę. „Katharsis”, jest zarejestrowany w Anglii i płynął pod brytyjską banderą. W tych regatach jest jednak pewna zasada, o której nie wiedzieliśmy, że przed startem… zdejmuje się bandery. Wszyscy zatem płynęli, można powiedzieć Inco gnito, w regatach reprezentowanych przez firmę „Rolex”. Wszystkie bandery były pozdejmowane. Start do regat był 26 grudnia, Wigilię spędziliśmy zatem z załogą „Katharsisa”. Była bardzo fajna, przyjemna atmosfera, z kolędami. Nawet nie wiedziałem, że aż tak się zintegrujemy.
GM: - Jak wygląda życie na jachcie podczas takiego rejsu?
TB: - Jest ściśle podzielone. 3 godziny wachty, 3 godziny tzw. czuwania, i 3 godziny odpoczynku. Tyle teoria. W praktyce jest nieco inaczej: 3 godziny wachty, i po tych trzech godzinach wachty mogliśmy teoretycznie schodzić ze sztormiakami pod pokład, ogrzać się czy coś zjeść. Ale przy stuprocentowym ustawieniu łódki musieliśmy jednak być na pokładzie, albo siedzieć na burcie, żeby niwelować przechyły jachtu. I po tych tak naprawdę sześciu godzinach schodziliśmy pod pokład i mogliśmy się przespać. Kiedy pogoda była w miarę dobra, to i spanie w miarę dobrze wyglądało. Ale przy złej pogodzie, przy zmiennych warunkach, przy zwrotach, hałas na pokładzie nie pozwalał tych 3 godzin przespać. Realnie wyglądało to w ten sposób, że na 24 godziny mieliśmy około 4 godzin snu.
GM: Regaty przeszły do historii, do historii płynie dalej szlakiem Shackletona „Selma”.
TB: - W dalszą część rejsu wypłynęła 15 stycznia. Chce dopłynąć tam, gdzie Shackletonowi udało się dopłynąć, ale nie wypłynąć, bo jego jacht poszedł na dno. Morze Rossa jest wyjątkowym miejscem. „Otwiera” się na ok. 30 dni w roku. W przeciągu tych 30 dni „Selma” chce wpłynąć na Morze Rossa, dopłynąć do Zatoki Wielorybów, czyli tego miejsca, które wyznaczył sobie Piotr Kuźniar i z tego miejsca później wyjść. Zdążyć, zanim zamkną się lody. Jest to wyzwanie dla żeglarzy, bo jeszcze nikomu nie udało się tam wejść na żaglach i wyjść z tego morza. Mam nadzieję, że Piotrowi i jego załodze się to uda.
GM: - Kiedy będzie wiadomo, że się udało?
TB: - Koniec rejsu jest planowany mniej więcej na 15 kwietnia. Nie da się tego dokładnie zaplanować. W chwili obecnej mają około miesiąca czasu na dopłynięcie do strefy lodów przy Morzu Rossa i dopiero tam podejmą decyzję, czy lody się na tyle rozeszły, że mogą wejść na Morze Rossa, czy niestety nie rozeszły się na tyle i albo muszą poczekać, albo niestety muszą zawrócić (…) Pewnie, że kusiło mnie by popłynąć dalej. Ale poza pływaniem mam jeszcze rodzinę, firmę i to wszystko trzeba jakoś pogodzić (…) Chciałbym tam popłynąć, ale jeszcze nie teraz.
GM: - Udział w regatach Sydney – Hobart spowodował, że Boże Narodzenie spędzał pan z dala od domu. Rodzina nie miała przeciwwskazań?
TB: - Z reguły w takich sytuacjach rodzina mnie wspiera. Tym razem było troszeczkę na przekór, z racji tego, że święta obchodzimy zawsze bardzo rodzinnie. Były to praktycznie pierwsze święta, podczas których nie byliśmy razem, kiedy nie było mnie w domu. Na szczęście żona zadzwoniła do mnie 25 grudnia i powiedziała: „Możesz wracać, bo już Ci przebaczyłam”. (śmiech)
Rozmawiał
Robert Bączyński
(foto. archiwum Tomasza Brymory)
***
Szlak Shackletona wziął nazwę od wyprawy arktycznej z lat 1914 – 1916. W sierpniu 1914 roku z Wielkiej Brytanii na statku „Endurance” dowodzonym przez Franka Worsleya wyruszyło 28 osób pod kierownictwem Ernesta Shackletona. Po krótkim pobycie na Georgii Południowej statek popłynął na Morze Weddella. Planowano przejść pieszo Antarktydę od Morza Weddella do Morza Rossa. Po 6 tygodniach żeglugi 160 km od Antarktydy statek zatrzymało zwalisko kry lodowej. W połowie lutego 1915 roku lód skuł wodę i uwięził statek. W październiku 1915 r. załoga opuściła jacht, który coraz grubsza pokrywa lodowa poważnie uszkodziła. Wkrótce „Endurance” został zmiażdżony i zatonął.
Załoga ciągnąc za sobą trzy szalupy ruszyła ku krańcom kry lodowej. Udało jej się dotrzeć na otwarte wody, a następnie do Wyspy Słoniowej, wchodzącej w skład archipelagu Szetlandów Południowych. Członkowie ekspedycji z kapitanem Worsleyem pozostali na wyspie, a Shackleton z pięcioma ludźmi w małej łodzi ratunkowej ruszył przez najburzliwsze morze świata na odległą o 1200 km Georgię Południową, aby sprowadzić pomoc dla swojej załogi. Po dotarciu do jej brzegów musiał jeszcze pieszo pokonać masyw górski by dotrzeć do wielorybniczej przystani Stromness. Dotarł tam 20 maja 1916 roku. Do końca sierpnia 1916 roku wszyscy członkowie wyprawy Shackletona, po ponad półtorarocznej tułaczce po Antarktyce, zostali uratowani.
Napisz komentarz
Komentarze